Wczoraj byłyśmy na kolejnej wycieczce, płynęłyśmy na wyspę La Graciosa. To jedna, najmniejsza, z archipelagu Wysp Kanaryjskich. Jeszcze niedawno nie było tam, tak na prawdę, żywej duszy. Teraz zamieszkuje ją zaledwie 680 osób! W jednym z miasteczek (nazwy niestety nie pamiętam), w których się zatrzymaliśmy, powstało kilka sklepów, barów, policja i port, który jest głównym źródłem utrzymania tamtejszych mieszkańców. Kiedy wysiadłam ze statku, pierwszą rzeczą, która zwróciła moją uwagę był piach. Dosłownie wszędzie! Beton można zobaczyć tam tylko w porcie, a pozostała część miasteczko pokryta jest piachem. Zero roślin i zwierząt, żadnej utwardzonej drogi. Wokół widać tylko pozdzierane tynki na domkach, stare samochody, zardzewiałe łodzie i sklepiki z kilkoma, najważniejszymi rzeczami na krzyż. Wszystko przypomina mi jakąś opustoszałą wioskę w Afryce, z dala od cywilizacji.
Po chwili spędzonej w miasteczku, zapakowali nas na katamaran i popłynęliśmy na najpiękniejszą plażę w tamtej okolicy. Rejs trwa około godzinę. Po drodze mieliśmy okazję spróbować Hiszpańskich trunków, tortilli i paelli. Oczywiście opcja all inclusive, więc niektórzy na plażę wychodzili już lekko chwiejnym krokiem
Na plaży spędziliśmy dwie godziny. Czekały tam już na nas kajaki, sprzęt do snorkeelingu, platformy do skakania i przenośne lodówki z różnymi napojami. Plaża jest na prawdę przepiękna. Właściwie, na końcu świata. Zasięg w telefonie był na prawdę kiepski a o internecie mogłam tylko pomarzyć. Ale to nie ważne, widoki i ciepła woda w Oceanie rekompensowała wszystko.
Gdybyście kiedykolwiek byli na Lanzarote i mieli możliwość popłynięcia na La Graciose, nie zastanawiajcie się nawet. Na prawdę, warto wydać te kilkadziesiąt euro, chociażby dla samego zwiedzenia tej niewielki wioski. To, w jaki sposób żyją tam ludzie nie mieści się w głowie.